I po Kingu. Jak pisałem w drodze do Rumunii klamka tak naprawdę zapadła na 3-4 dni przed startem imprezy, a całość była przeze mnie traktowana mocno treningowo / testowo przed rozpoczynającym się sezonem Hard Enduro. Priorytetem było sprawdzenie swojej ogólnej dyspozycji po rekonwalescencji, a także była to dobra okazja na przetestowanie nowych ustawień motocykla, jakie wprowadziliśmy przed tym sezonem zmagań outdoorowych. I jak było? Przyznaję, że był to chyba najtrudniejszy trening w mojej karierze.
W Rumunii od samego początku towarzyszył nam śnieg i temperatury poniżej zera. A to podniosło mocno poprzeczkę, szczególnie podczas rywalizacji w terenie, gdzie było po prostu extremalnie ślisko. Śnieg po chwili zaczął się zmieniać w błoto, także podjazdy były dosłownie zmasakrowane. Ale po kolei.
Prolog mimo paskudnych warunków poszedł mi naprawdę świetnie. Rywalizację podsumowałem 5 wynikiem w głównej części prologu oraz 4 w tzw. Superfinale, w którym startowali najlepsi z wszystkich klas. Drugi dzień nie okazał się lepszy jeśli chodzi o pogodę, bo wciąż było zimno, a śniegu na trasie było jeszcze więcej niż podczas prologu. W końcu przenieśliśmy się w góry. Śnieg wszystko skomplikował i tak jak już wspomniałem przyczynił się do tego, że trasa, a szczególnie podjazdy zostały rozjechane jak chyba jeszcze nigdy w historii KOTH.
Jazda na 60 kilometrach w takich warunkach wiązała się przede wszystkim z poszukiwaniem przyczepności, o którą naprawdę nigdy nie było tak trudno. Koniec końców po morderczym dniu i jednym poważniejszym upadku, po którym aż mnie zamroczyło, do mety dojechałem jako 13, czyli mniej więcej w połowie stawki PRO.
Dzień trzeci to rajd po extremalnej pętli, która w kasie PRO musieliśmy objechać dwukrotnie. Start rozpoczął się dla mnie dobrze i jazda sprawiała mi sporą satysfakcję. Lubię, gdy jest hard, ale niestety ubytki w objeżdżeniu spowodowanym długą przerwą w upalaniu na moto, poskutkowały tym, że nadużywałem sporo sprzęgła. W efekcie je spaliłem, przez co podjazdy i ciasne potoki zmieniły się w prawdziwą walkę o przetrwanie. Nie obyło się bez pchania, co przypłaciłem ostatecznie utratą wielu pozycji i po ukończeniu pętli, podjęliśmy decyzję, że nie jadę dalej. Przez pchanie porządnie się wypompowałem. Do tego całkowity brak sprzęgła…
W trakcie pierwszych godzin po KINGU czułem spory niedosyt, bo chciałoby się objechać całość zawodów, ale gdy emocje opadły, doszedłem do wniosku, że cel zrealizowaliśmy. Każdy start to nowe doświadczenia, a tak ekstremalny jak ten, to ich cała walizka! Nowe ustawienia sprzętu zdały rezultat, a ja wiem, w jakim miejscu jestem. Noga ma się już naprawdę bardzo dobrze i nie dała o sobie ani razu znać w Rumunii, co bez wątpienia jest potężną zasługą ludzi z Allmedica i prowadzonej przez nich rehabilitacji.
Same zawody i możliwość jazdy z warunkach wyścigowych z mocną obsadą klasy PRO sprawiły mi mnóstwo fun’u. I choć zmęczenie po zawodach jest ogromne, to bez wątpliwości stwierdzam, że dawno się tak dobrze nie bawiłem. Serio! King of the Hill to świetne zawody, ze świetną atmosferą, terenem jaki lubię, ale niestety kuleją mocno pod względem organizacyjnym. Do chwili pisania tego posta nie wiem, który jestem w klasyfikacji generalnej zawodów. Fakt wycofania się przeze mnie z dalszej rywalizacji w dniu drugim nie wróży raczej lokaty w TOP10, ale takie rzeczy mimo wszystko chce się wiedzieć.
Dzięki Wam za wsparcie!
Oskar#6