Red Bull Abestone to dla mnie drugi przystanek tegorocznych Mistrzostw Świata Hard Enduro. Impreza była naprawdę elektryzująca, ze świetnym klimatem i wymagającą trasą. Po 2 dniach zmagań zawody zakończyłem na szczycie podium grupy startującej w finale B. Ale po kolei!
Zawody były podzielone na dwie części – część eliminacyjną oraz rywalizację główną rozgrywaną w dwóch grupach: A i B. Do finału A miało awansować 50 najlepszych riderów, a reszta stawki miała rywalizować w grupie B. Miała, bo pomimo jasnego zapisu w regulaminie, na briefingu okazało się, że awans uzyskuje nie 50 a jedynie 30 zawodników. Taka nieoczekiwana zmiana… Mój pierwszy przejazd eliminacyjny dał mi 29 lokatę, a drugi 34… Tak więc jak się możecie domyślić, byłem bardzo niepocieszony tą nagłą zmianą zasad gry.
Mimo wszystko do walki w finale B przystąpiłem maksymalnie zmotywowany i postanowiłem pojechać swoje. Do zmagań przystąpiłem jako czwarty zawodnik w stawce (starty pojedynczo co 10 sekund). Trasę – jaka na nas czekała – stanowiła pętla o długości ok. 24 km. Nie było to jakieś piekło jak np. Erzberg, ale było fajnie. Trasa była bardzo urozmaicona – były sekcje szybkie, techniczne, wymagające, tak więc było co jechać. Moim pierwszym celem było jak najszybsze dogonienie zawodników, którzy ruszyli przede mną i wskoczenie na pozycję lidera. Dość szybko udało mi się wyprzedzić dwóch zawodników, którzy na podjeździe wybrali niezbyt korzystną linię i się poblokowali. Wykorzystałem to i przed sobą miałem już tylko lidera. Gość był piekielnie szybki i atak na niego mogłem przypuścić dopiero na sekcjach mocno technicznych, które stanowią moją mocną stronę. I tutaj z pomocą przyszło kamieniste zbocze a’la Carls Dinner z Erzbergu, ale to nie był koniec tej walki.
Cięliśmy się bardzo mocno, co strasznie mnie kręciło. Dawno nie miałem tak fajnej i wyrównanej walki o konkretną pozycję w wyścigu, także naprawdę mocne słowa uznania dla tego ridera. Sytuacja zmieniła się przy wjeździe na pętlę drugą. Nie wiem co się stało, ale nagle zostawiłem go za sobą i nie został na mnie przypuszczony już żaden atak. Trzymałem równe tempo i jechałem swoje i tak dojechałem do połowy drugiego okrążenia. Wówczas złapał nas limit czasowy, zatrzymano nas i skierowano do padoku. Dla mnie oznaczało to wygraną.
Zawody zapamiętam jako naprawdę fajne z ciekawą trasą i co bardzo ważne – malowniczą. Jeździliśmy po zboczach i szczytach gór, a później nagle zjeżdżaliśmy gdzieś bardzo nisko, by walczyć w potoku. Szkoda, że nie mogłem startować w finale A, co w pierwotnej wersji regulaminu zagwarantowałby mi mój wynik z prologu, no ale mówi się trudno.
Oskar#6